2009-08-05

"Strategia antylop" Jean Hatzfeld

Rwanda. Mały kraj w środkowej Afryce, który w 1994 roku przeżył tragedię, o jakiej nigdy dość wiele nie powiedziano. Ludobójstwo, jakiego dopuściły się afrykańskie plemiona, dalekie było od cywilizacji. Wzajemne rzezie Tutsi i Hutu odbywały się przy milczeniu świata, który przerażony ogromem rwandyjskiej tragedii oniemiał z wrażenia… i nie był w stanie niczego zrobić. Jean Hatzfeld nie robi niczego spektakularnego. Wybiera się do Rwandy i rozmawia z tymi, którzy przeżyli piekło wydarzeń 1994 roku. „Strategia antylop” to efekt już trzeciej podróży Hatzfelda do tego kraju i miejmy nadzieję, że będzie możliwość, aby przeczytać polskie tłumaczenia jego wcześniejszych książek poświęconych problematyce rwandyjskiego społeczeństwa. Po „Nagości życia” i „Sezonie maczet” francuski reporter postanawia zadać na miejscu pytania o to, w jaki sposób można żyć po dramatycznych zdarzeniach, które życiu odbierały godność, a ludziom poczucie człowieczeństwa. Na kartach „Strategii antylop” przeniesiemy się do rwandyjskiej miejscowości Nyamata i poznamy ludzi, którzy dwanaście lat po ludobójstwie próbują opisać, czym teraz jest dla nich życie.

Myślę, że bardzo dobrze charakter przeprowadzonych przed Hatzfelda rozmów oddają słowa Olgi Stanisławskiej ze wstępu do reportażu: „Opowieść rozmówców Hatzfelda coś nam zabiera i coś nam zarazem daje. Dotyka doświadczenia poza naszą wyobraźnią, a jednak jest nam bliska, jakby mogła być naszą własną opowieścią”. Ta książka odkrywa przed nami proste uczucia i emocje, jakie zrodziło nieludzkie cierpienie. Z prostolinijnością, ale i wielką wrażliwością mówi o tym, czy możliwe jest przebaczenie tego, co się stało i czy po tych zdarzeniach można normalnie żyć. Hatzfeld rozmawia z prostymi ludźmi, zadaje im proste pytania, ale już odpowiedzi, jakie słyszy bynajmniej proste nie są. Tutsi i Hutu, kiedyś nacierający na siebie z maczetami, teraz próbują razem żyć w Rwandzie. Żyją razem, bo tak naprawdę są jednością tego kraju. Tylko czy są w stanie sobie wybaczyć?

„Hutu łatwiej się jest pojednać niż Tutsim, bo łatwiej im stać się znów normalnymi ludźmi. Mniej stracili. To strata wyniszcza od środka i nie pozwala zapomnieć”. Tak widzi wzajemne relacje Ignace, jeden z rozmówców Hatzfelda. Plemiona zwalczające się tak naprawdę ze sobą teraz koegzystują. Tylko czy nie jest to jednak złudzenie? „Strategia antylop” porusza problem niemożności przeprowadzenia szczerych rozmów, braku porozumienia i iluzoryczności ładu, jaki obecnie panuje między Tutsi a Hutu. Zwalniani z więzień mordujący konfrontują się z tymi, którzy przeżyli. Potrafią spojrzeć sobie w oczy, ale nie potrafią wybaczyć. W katach nie ma pokory, w ofiarach chęci pojednania. Hatzfeld zadaje pytanie o to, czy przed laty zawiniły plemiona czy też jednostki. Wszak Tutsi i Hutu mimo wszystko żyją obok siebie, starając się zachować pokój i po prostu rozsądnie żyć.

Najważniejsze wydaje się być to, co jest teraz i to, w jaki sposób skrzywdzeni Afrykańczycy radzą sobie z codziennością i demonami z przeszłości, ale ta książka ożywia także okrutne zdarzenia sprzed lat. Kilka biografii łączy się w całość, obrazującą dramat tych, którzy zginęli, ale także tych, którzy na tę śmierć musieli patrzeć, a teraz mogą mówić o sobie „ocaleni”. Eugénie ocalił brak dziecka w 1994 roku. Coś, co dla afrykańskiej kobiety jest życiowym dramatem, młodej Eugénie uratował życie, bo przecież bez dziecka łatwiej jest uciekać i ukrywać się, a wszystkie karmiące matki przed laty były natychmiast zabijane. Inny przypadek, który uchronił od śmierci to zdarzenie z życia Médiatrice. Dziewczynka zgubiła się w lesie podczas ucieczki, rozczuliła oprawców swą niewinnością i życie zawdzięcza przede wszystkim temu, że nie pobiegła tam, gdzie znaleźli śmierć jej bliscy. Médiatrice obecnie stawia swoistą diagnozę zdarzeniom minionym. „To nie biali rozniecili rzezie, żaden biały nie podniósł maczety w Nyamacie i nie zmusił do tego ani jednego Hutu. To zazdrość i strach przed biedą”. Biali obserwatorzy nie mieli pojęcia o tym, że do tak wielkiej masakry mogły doprowadzić tak zwyczajne emocje.

Symboliczną ilustracją traumatycznych wspomnień, jakie na zawsze pozostały z mieszkańcami Nyamaty, jest blizna Cassiusa, młodego chłopca ze znamieniem, które staje się okrutną pamiątką z przeszłości i tak naprawdę nie pozwala mu się odnaleźć w obecnym życiu. Bo każdy tak naprawdę cierpi jak Cassius, każdy pamiętający zdarzenia 1994 roku nosi bolesne znamię, od którego nigdy się nie uwolni. Hatzfeld próbuje ukazać ten ból, a jednocześnie nakreślić, skąd ten ból bierze się obecnie.

I jeszcze tytuł reportażu. Jeden z rozmówców Hatzfelda stwierdza: „A kiedy już się zdawało, że zabójcy nas łapią, pierzchaliśmy na wszystkie strony, by każdy mógł mieć szansę. Tak naprawdę przyjęliśmy strategię antylop”. Człowiek stający się zwierzyną łowną i człowiek, który tropi, by z zimną krwią zabić. To ci sami ludzie, którzy teraz próbują wspólnie uprawiać ziemię, budować domy, łączyć się w związki, żyć. Jak wiele strachu może paraliżować ich teraz, po tylu latach? To także jedno z pytań, które stawia reportaż Hatzfelda.

Spojrzenie w mroczną przeszłość Rwandy łączy się w tej książce z nadzieją na to, iż kres ludobójstwu można położyć jedynie dzięki temu, że ponownie uwierzy się w człowieczeństwo. Poruszająca, pasjonująca i przejmująca rzecz.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Twója recenzja mnie zachęciła, sądzę, że sięgnę po ten reportaż, ale chyba wcześniej przeczytam wreszcie "Heban" Kapuścińskiego.

pozdrawiam!
martini_rosso

Marzena M pisze...

Jestem świeżo po lekturze tego reportażu. Wcześniej przeczytałam "Ocalony. Ludobójstwo w Rwandzie" Reveriena Rurangwy (polecam!!!). Książka Hatzfelda rzuciła nowe światło na moje poglądy ukształtowane po wcześniejszym świadectwie ocalonego. Przede wszystkim wypowiedzieli się w niej sprawcy, mordercy, którzy również zostali w pewnien sposób oszukani - przez własne namiętności i chciwość. Przeraża mnie bezduszność polityki pojednania prowadzonej przez władze, ale trudno nie przyznać takim działaniom słuszności, gdyby nie utrzymujące wszystko w ryzach państwo zapewne znów doszłoby do masakry, Tutsi pragneliby pomsty swych zmarłych, czemu trudno się dziwić. Mimo wszystko tak jak w "Ocalonym..."szokowały mnie krzywdy wyrządzone maczetą, tak tu przeraża mnie nakaz milczenia. Rwandyjskie rany długo się jeszcze w ten sposób nie zagoją.