2012-01-18

"Włoskie sekrety" Małgorzata Yildirim

Debiutancka powieść Małgorzaty Yildirim powstała niewątpliwie ku pokrzepieniu kobiecych serc. Tych, dla których świat i codzienność są jedynie powtarzalnością i nudą. Tych, które chciałyby, aby ich serca przepełniły płomienne uczucia, a także tych, które z nieśmiałością, ale i pewnością siebie czekają na jakąś zmianę losu. Proponowana pozycja nie zmieni znacznie literackiego świata, a po prostu zgrabnie wpisze się w pewien nurt powieści kobiecej, którego nazywanie nie ma chyba sensu, bo prowadziłoby do wniosków ocierających się o truizm.

Na początku zasygnalizować może warto, iż „Włoskie sekrety” skorzystały – świadomie bądź nie – z rozwiązań innych koleżanek po piórze. Samo imię głównej bohaterki (Miranda) to etykieta dość mrocznej, ale i pasjonującej powieści o dojrzewaniu pióra Katarzyny Krenz („W ogrodzie Mirandy”). Bohaterka przyjeżdża do malowniczego Sorrento. I ono było już miejscem akcji ciekawej powieści, którą nie tak dawno wydano. Mam tu na myśli zmysłową Maję Wolny i jej „Dom tysiąca nocy”; miejsce dramatu, ale i symboliczna przestrzeń swego rodzaju oczyszczenia – a tego doświadcza Miranda Małgorzaty Yildirim. W końcu włoska Villa di Rosa, odziedziczona przez Mirandę. Miejsce, które kryje w sobie mroczne zdarzenia z przeszłości. To też było i nawet wyszło bardzo dobrze. Tym razem wspomnieć należy „Willę” Magdaleny Zimniak.


Odzierając powieść „Włoskie sekrety” z oryginalności, nie twierdzę jednak, iż nie jest to jakaś spójna, sensowna, zwarta i skłaniająca do wielu przemyśleń całość. Czyta się Yildirim szybko i z niesłabnącą ochotą, a to już ważne, ponieważ autorka potrafi budować żywiołową fabułę. Fabułę, w której pojawia się kilka zgrzytów, ale o nich już za chwilę. Najpierw czas, by zdradzić jej rąbka, starając się nie kopiować informacji z okładki.


Rzecz rozpoczyna się w Bostonie. Rzecz też rozpoczyna śmierć. Bezsensowna, przypadkowa, okrutna i zła. Miranda Powell, 24-letnia córka chirurga polskiego pochodzenia, w ułamku sekundy traci kogoś bardzo bliskiego, ciotkę Agnes. To ona zawsze była dla niej wzorem do naśladowania, albowiem Miranda wprost piła z jej źródła wiecznego, niepoprawnego optymizmu. Szybko okazuje się, że radość na twarzy za życia Agnes była jedynie maską, która po jej śmierci każe Mirandzie zastanowić się na tym, kim Agnes była naprawdę. Będzie miała ku temu powód, albowiem odziedziczy pół miliona dolarów i tajemniczą posiadłość w Sorrento, bardzo silnie związaną z przeszłością Agnes.


Miranda spontanicznie i dość szybko podejmuje decyzję o wyjeździe do Włoch. Nie spodziewa się, że ta podróż zmieni ją samą, ale przede wszystkim nauczy tolerancji i szacunku dla inności. Chłodna, pozbawiona buchającej żarem serdeczności, w gruncie rzeczy dość wyrachowana i cyniczna młoda osóbka dociera do miejsca, które jest całkowicie innym od tego, w którym żyła do tej pory. Postanawia zamieszkać w Villa di Rosa, chociaż zdrowy rozsądek podpowiada jej, iż należałoby willę sprzedać i jak najszybciej wrócić do przewidywalnego życia, które wiodła w Bostonie.


Miranda poznaje Włochów, ich serdeczność i wylewność. Na początku trudno jej się z nimi pogodzić, ale ostatecznie ustępuje i daje się przy każdej okazji obściskiwać, całować, przekraczać granice własnego terytorium. Poznani ludzie – między innymi rodzina Gardionich – są inwazyjni, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwi. Czytelnik zastanawia się nad ich rolą w tej powieści tym bardziej, że bardzo długo tworzą jakby jednobarwne, przewidywalne tło. W chwilach, gdy Miranda pozostaje sama, mierzy się z trudami przeszłości i samą sobą. Wie, że ciotka przeżyła dramat w Villa di Rosa. Przypadkowo znajduje jej dziennik, z którego bliżej poznaje ciężki los Agnes w związku z zaborczym mężczyzną. Dalsze jego poznawanie zostaje przerwane, albowiem ktoś włamuje się do domu i zabiera zeszyt, jednocześnie starając się lekko przytruć dymem młodą bostoniankę. Kto zamierza się jej pozbyć?


W sytuacjach krytycznych pomaga jej niezwykle męski i bardzo przystojny Włoch. Rafael najpierw ratuje życie Mirandzie w morskiej toni (czyni to właściwie dwa razy), pozwala jej na to, by uciec przed ogniem oraz groźnymi psami i jest przy niej nawet wtedy, gdy zepsute hamulce samochodu prowadzą Mirandę na pewną śmierć. Jasne jest, iż ktoś nie chce, by dziewczyna poznawała przeszłość. Bohaterka tymczasem zachowuje się albo skrajnie nieodpowiedzialnie albo też po prostu irracjonalnie. Zamiast skupiać się na tym, kto próbuje ją zabić (tak, nazwijmy to po imieniu), robi coraz większe maślane oczy w kierunku swego wybawcy, Rafaela. Trudno się jej dziwić, wszak Rafe wzbudza niezdrowe podniecenie wśród wszystkich kobiet w Sorrento. Tymczasem dość łatwo przewidzieć, na kim mu naprawdę zależy, a dużo prościej odgadnąć kim jest i jakie kryje tajemnice.


Tytułowe włoskie tajemnice Yildirim odkrywa stopniowo, ale tylko w sobie znanym porządku. Zwraca uwagę na wieloznaczność pojęcia prawdy i kłamstwa, o którym pisze m.in. „Każda prawda, czy też kłamstwo, jest swego rodzaju bronią. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób zdecydujemy się ich użyć”. Miranda Powell znalazła się w przestrzeniach między prawdą i kłamstwem. Trudno jest jej ocenić sytuacje, intencje rzekomo bliskich uczuć, trudno przede wszystkim – biorąc pod uwagę komplikującą się w międzyczasie za oceanem sytuację jej rodziny – właściwie wybrać i nie bać się konsekwencji tego, co potem.


„Włoskie sekrety” to bowiem powieść o wyborach. O ich trudzie i znaczeniu. O tym, że aby żyć naprawdę, trzeba umieć dźwigać piętno przeszłości, być dobrym dla teraźniejszości i otwartym na to, co przyniesie przyszłość. Książka mimo wszystko nie proponuje zbyt wielu ścieżek interpretacyjnych. To, co dzieje się z Mirandą każe nam tak, a nie inaczej o niej myśleć. Trudno tutaj znaleźć margines do rozmyślań czytelnika. A przydałoby się. Zwłaszcza że zmierzanie ku ckliwemu i całkowicie przewidywalnemu finałowi robi tej książce krzywdę. Książce, która tak czy owak jest ciekawa, chociażby z tego względu na to, że pobudza chęć, by odkryć, zobaczyć i posmakować Włochy. Bez balastu zbędnych doznań, który noszą w sobie bohaterowie „Włoskich sekretów”.


Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011

9 komentarzy:

She pisze...

Wreszcie jakiś tytuł o którym możemy podyskutować. :)
I proszę mnie tu nie stawiać z racji poglądów przy wspólnym worku z paniami, które rekompensują sobie nudne życie romantycznymi uniesieniami bohaterów przygodnych książek. :)
Ja byłam książką oczarowana do tego stopnia, że zarwałam dla niej noc, co nie zdarza mi się często. I niezależnie od tego, czy fabuła jest mniej lub bardziej przwidywalna, co można wybaczyć debiutanckiej powieści - to jej tempo, czy tez rytm urzekają. Tym mocniej, że autorka świetnie wyczuła narodowościowe niuanse, które dla postronnych, nie obcujących na codzien z Włochami mogą się ukazywać jako przejaskrawione. Ale zapewniam, że nadmiernych kolorów było niewiele. I chyba krzywdzące jest wciskanie tej powieści do wiadomego worka romansidel o smaku południa. To coś więcej. Porządny aperitif przed kolacja.

Agnieszka Lasota-Wojnicka pisze...

Ja natomiast gdy słyszę "powieść kobieca", to muszę się zastanowić, czy jestem kobietą, skoro powieści kobiecych nie czytam? Co to za gatunek? Chyba jakiś dramat...

Jarosław Czechowicz pisze...

She, no dobrze, to co jest takiego wyjątkowego w tej książce? Sprawnie napisana, momentami naprawdę intrygująca, ale przecież pełna cukierkowych przesłań i rozwiązań fabularnych. Gdyby ktoś chciał Cię zabić, myślałabyś tylko o kolorze oczu jakiegoś Italiano? :-)

Agnieszko, literatura kobieca to głównie dramaty. Na szczęście w większości w tym dosłownym znaczeniu. I przez to interesująca.

She pisze...

Jarku,
i tu wkradają się pewne płciowe zależności.
Daleka jestem od generalizowania, jednak bazując na swoim osobistym przykładzie i pewnych spostrzeżeniach "myślicieli" - kobiety z chemicznego i spolecznego punktu widzenia istnieja duzo mocniej w sferze emocji niz racjonalnosci. Rzędy hormonów przekłamują nasz świat każdego miesiąca, a w pewnych 9cio miesięcznych cyklach to już całkowicie mieszają w głowie.
Pewnie w oczach niektórych może to świadczyć o pewnej ułomności, ja jednak lubie nazywać to priorytetami. Nie wiem jak bym się zachowała gdyby ktoś chciał mnie zabić, ale wiem, że z moim przekonaniem o nieprzypadkowości w życiu i szacunkiem dla miłości - posłuchałabym mocniej serca niż rozumu.
Trwanie dla miłości wymaga czasem większej odwagi niż życie. Odważni nie żyją wiecznie, ostrożni nie żyją wcale.
Kobiety może w dużej części są ckliwe i nieperfekcyjne, ale po co im to? Czy nie od tego właśnie mają w życiu swoje męskie dopełnienie? :)

Anonimowy pisze...

Chryste panie! Może wypowiadaj się w swoim własnym imieniu a nie mieszaj w to kobiet jako rodzaju/gatunku? To uzasadnienie jest nie dość, że durne to jeszcze wybacz ale nieprawdziwe. I co mają głupawe hormony etc. do odbioru książek? Rzeczywiście wychodzi, że literatura kobieca jest dla kretynek. Zresztą ta "metka" jest sama w sobie odstraszaczem bo w 90% tego typu literatura jest po prostu denna.

Anonimowy pisze...

Rozumiem, że mężczyźni jako nie nie ckliwe i rządzone nie przez hormony istoty są ograniczonymi osobnikami przez to co niby nas wzbogaca emocjonalność.
Przeto literatura zwana kobiecą-kiczowate, tandetne opisy i cała akcja sprowadzająca się do tego, że królewna w końcu wpada w ramiona księcia jest mi wstrętna a wpis SHE to potwierdza i jest infantylny aż do bólu.
Wspomniana przez Jarka kobieta której gdy śmierć zagląda w oczy przypominają się czyjeś oczy zdecydowanie zasługuje na zaciukanie ale wtedy to byłby czarny kryminał którego literatura kobieca by nie zdzierżyła!

She pisze...

Doprawdy cenię sobie ponad wszystko zdania i opinie anonimowych zbawicieli gatunku. Szczególnie takich, którzy w swoim małym, ograniczonym świecie nie potrafią zachować dystansu i przymrużyć oka. To takie dojrzałe i z klasą.
To w sumie smutniejsze niż przewidywalność i sztampowość lektury. Ale co ja tam wiem... ach te wspaniałe wyzwolone kobiety, które zrzuciły jarzmo stereotypów i teraz powłóczą swoim męskim krokiem, w spodniach z gatunku unisex ku stanowiskom i chwale. A potem czytaja "monologi waginy" na dniach cipki i dziwią się, że wieczory przychodzi im spędzać przy książce, a nie na kolacji z kimś wyjątkowym.

Wybacz Jarku, to nie najlepsze miejsce na takie dywagacje.

A powazniej ujmując sprawe, ten kto bywal na poludniu Europy czesciej niz blądząc palcem po mapie - zatęskni za powrotem tam. Małgosia Yildirim między wierszami zwraca wielu ludziom ciepłe wspomnienia życzliwości i szczerości. Jak widać na załączonym powyżej obrazku - mamy spory deficyt.

Agnieszka Lasota-Wojnicka pisze...

Panie Jarku,
Pan nie robi cenzury na swym blogu? Przecież to Pana miejsce w sieci... Anonimowi niech założą swoje blogi i się wypowiadają u siebie :)

Pozdrawiam :)
Aga

Jarosław Czechowicz pisze...

Agnieszko, staram się nie cenzurować tej przestrzeni tak, aby każdy mógł swobodnie się wypowiedzieć bez - czasami - kłopotliwego logowania. Po tym, co jednak tutaj widzę, muszę się zastanowić nad tą kwestią. Anonimowi użytkownicy mieszali mnie tu z błotem na różne sposoby. Po mnie spływa to jak po kaczce, więc nie myślałem o blokadach, ale w momencie, kiedy czytam jakieś niezbyt stonowane ataki na jedną z czytelniczek, mam ochotę w ogóle poblokować komentarze...